Odkrywca | 13 lipiec 2006
* Pokazana okładka tytułu jest aktualną okładką tytułu Odkrywca. Kiosk24.pl nie gwarantuje, że czytany artykuł pochodzi z numeru, którego okładka jest prezentowana.
Tak się jakoś złożyło, że maj spędziłem w Świeradowie-Zdroju. Gdzieś między okładami z borowiny a kąpielami mineralnymi był czas wolny, więc wykorzystywałem go na weryfikację swej wiedzy o tej części Gór Izerskich, o której Bogusław Kaczyński, znawca muzyki, akurat tu goszczący, powiedział, że "Pan Bóg musiał mieć dobry dzień tworząc to miejsce na ziemi”. Bo rzeczywiście miejsce jest niezwykłe - w Górach Izerskich między Grzbietem Wysokim z królującym nad miastem Stogiem Izerskim a Grzbietem Kamienickim z wciąż tajemniczym masywem Sępiej Góry, gdzie wartko toczy się z gór rzeka Kwisa, wyznaczając dolinę z powstałą tu jeszcze w 1937 roku Drogą Sudecką, w 1945 roku przemierzały... amerykańskie czołgi generała Pattona.
Ale to już wiecie z poprzedniego numeru "Odkrywcy”. O tym, że 17-letni wówczas Jerzy Łojek na harcerskim obozie w Świeradowie usłyszał od autochtona historię o potwornie zdartej nawierzchni szosy i amerykańskich czołgach, które tu przedostały się przez Góry Izerskie także. Nie sposób wątpić w relację Łojka, spisaną w jego "Kalendarzu historycznym”. Warszawscy harcerze bywali tu już od 1945 roku. W relacji porucznika Andrzeja Dobiasa, pierwszego komendanta miasta, oddelegowanego na rozkaz dowódcy 33. Pułku Piechoty 7. Dywizji II Armii WP, już 1.VI.1945 roku, znaleźć można taki zapis: "Latem 1945 z głośnym hip! hip! hura! zjawiła się w Wieńcu-Zdroju na obozowisku wakacyjna grupa warszawskich harcerzy. Zadbałem o to, by grupa ta zaopatrywała się w wojskowej kuchni polowej, w mieście przez całe lato rozbrzmiewały polskie piosenki.”
Należy wyjaśnić, że uzdrowisko ruszyło dopiero w listopadzie 1945 roku, zaś nazwa Wieniec-Zdrój funkcjonowała do 1948 roku, kiedy to przeprowadzono plebiscyt na nową nazwę miasta. O dziwo, większość mieszkańców była za pozostawieniem dotychczasowej, jednak władze miasta dowodziły, że w pobliżu Aleksandrowa Kujawskiego istnieje już uzdrowisko Wieniec-Zdrój i przeforsowały - pomimo plebiscytu - nazwę Świeradów-Zdrój, wyjaśniając jej rodowód od okolicznych lasów świerkowych i źródeł radoczynnych. Tak więc w 1949 przyjechał Jerzy Łojek już do Świeradowa.
Cztery lata wcześniej, w Krobicy pod Świeradowem pojawiła się pani Helena Leśko, matka obecnego burmistrza Olszyny Leszka Leśko, znanego czytelnikom "Odkrywcy” z corocznej "Operacji Olszyna”. Pani Helena, która przybyła tu ze Lwowa, do dzisiaj wspomina ślady czołgów na szosie, przy czym, wskazuje miejsce swego zamieszkania na Krobicę pod Świeradowem. Niby różnica niewielka, ale istotna. Czyni bowiem bardziej prawdopodobną wersję, że choć czołgi - jak chce Łojek "przyszły z Czech przez góry” - to mogły przedostać się tu z innego kierunku. Z rejonu Liberec-Frydlant przez czeskie Nove Mesto przebiły się na Czerniawę-Zdrój (do końca wojny Bad Schwarzbach, pierwsza powojenna nazwa Leśny-Zdrój) i zjechały do Krobicy. Czy dalej? Tego do końca nie wiadomo.
W książce "Tajemnice zamku Czocha” pozwoliłem sobie na uwagę, że fabułę komedii "Złoto dla zuchwałych” nie wymyślili faceci z Metro-Goldwin-Meyer, ale już w 1945 roku dokonało tego samo życie. Oczywiście, miałem na myśli czołgi pod Świeradowem, choć nie do końca byłem (i nadal nie jestem!) przekonany, że poszło o skarby. Nawet te z zamku Czocha. Odszukany przeze mnie przy okazji badania zamku świadek, Bronisław Jakimowicz, którego losy przy okazji opisałem, zapewniał mnie, że tuż po wojnie, w rejonie od Gór Izerskich po zamek Czocha toczyła się dziwna gra wywiadów. Po szczegóły odsyłam do książki. Wykorzystał to później B. Wołoszański w jednym z telewizyjnych odcinków "Sensacji XX wieku”, gdy przestawiając historię maszyny "ryba-miecz” odczytującej zaszyfrowane meldunki, wplótł tam losy Jakimowicza i jego dziwnej niemiecko-radzieckiej towarzyszki Nadii.
Niektórzy dziwną wizytę pancerniaków Pattona wywodzą z tego - ale niestety, bez podania konkretnych źródeł - że w zachodnich Czechach w ręce Amerykanów wpadł jakiś oficer niemiecki, który podczas przesłuchania zdradził, że do tego rejonu Gór Izerskich miano wysłać transport złota bankowego. A że ów oficer nie był uczestnikiem lub świadkiem ukrycia samochodów i nie mógł wskazać miejsca interesującego Amerykanów, więc czym prędzej wyjechali oni z Bad Flinsberg. Wszak lada dzień ziemie te miała zająć Armia Czerwona. I zajęła, a sąsiadująca z Czerniawą wieś "na pamiątkę” po krasnoarmiejcach do dzisiaj nosi nazwę Pobiedna. Czołgi pod Świeradowem miał także na myśli profesor Łojek. Ale czy w samym Świeradowie także? Otóż, aby przejechać przez miasteczko Drogą Sudecką od strony Szklarskiej Poręby, należy założyć, że przedostanie się przez łańcuch górski powinno nastąpić w jego najniższym, naturalnym miejscu, tj. na Przełęczy Szklarskiej, gdzie obecnie jest przejście graniczne Jakuszyce-Harrachov. Czy rzeczywiście przebijano się tamtędy? Mam wątpliwości, a zrodziły się one po lekturze wspomnień niemieckiej pisarki Ruth Storm "Ich schrieb es auf. Das letzte Schreiberhauer Jahr.” Jak pisze Storm - już pod koniec marca 1945 r. w rejonie Doliny Kamieńczyka, na jego całej długości pojawiły się silne zapory przeciwpancerne. "Jesteśmy tu, w Szklarskiej Porębie jak zapomniana wyspa (30.04.1945). (...) W każdej chwili mogą pojawić się tu Rosjanie (9.05.1945). (...) Jesteśmy w pełni odcięci od bieżących wiadomości. Żadnych listów, żadnych wiadomości radiowych, żadnych gazet i wieści z wielkiego świata. Nie wiemy, do kogo należymy. Do Polski? Czechosłowacji? Czy jakiejś cząstki, wyobcowanej z reszty Niemiec? (3.06.1945).” Dopiero w zapiskach z 20.VI.1945 r. pojawiają się pierwsze informacje o "goszczących” tu od kilku dni Rosjanach i Polakach. Czy tak wnikliwa kronikarka tamtych wydarzeń, pisarka, autorka wielu książek wspomnieniowych, nie słyszałaby nic o obcych czołgach? Nie sądzę. A może w rejonie Szklarskiej Poręby, jej Schreiberhau, bo tak nazywała się wówczas miejscowość, tych czołgów po prostu nie było? Może nadeszły z innej strony? Skoro dostały się do Krobicy (co potwierdza Helena Leśko), inna droga przez górski łańcuch Izerów prowadziła jedynie przez Czerniawę. Jeśli nie rzecz w zamkowych skarbach, jeśli nie w poszukiwaniu przez Amerykanów złota (wrocławskiego, bo i takie teorie pojawiają się tu i ówdzie), to w czym? Spójrzmy powyżej Krobicy - góruje nad nią masyw Sępiej Góry, a ta - od czasu do czasu "wypływa” wśród różnych poszukiwaczy i badaczy tajemnic przeszłości.
Zaczęło się od naocznego świadka wydarzeń z 1942 roku. Nazywał się Michał Skibicki i pochodził z Bytomia. Pod koniec 1970 roku przesłuchiwała go Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce na okoliczność dziwnych wydarzeń, jakie podczas wojny rozegrały się z jego udziałem. Z jego zeznań zaprotokołowano m.in. (zachowano pisownię oryginalną): "Na wiosnę 1941 roku zostałem złapany na terenie Czechosłowacji, skąd przewieziono mnie do obozu do Brna. Był to obóz karny składający się właściwie ze zbiegów polskich i ruskich (...). Po około pół roku pobytu w obozie w Brnie został uformowany transport z więźniów młodych, silnych i wysokiego wzrostu, do którego to i ja zostałem zaliczony i autami ciężarowymi wywieźli nas ss-mani, jak się okazało w góry o nazwie Isengeburge koło miejscowości Flinsberg (...). Pamiętam dokładnie, że z Brna wieźli nas przez góry serpentynami przez całą noc, tak, że rano przyjechaliśmy pod wzgórze, gdzie stały małe domki jedno- i dwurodzinne, wyludnione, i w tych domkach zostaliśmy ulokowani. Ja mieszkałem wraz z trzema jeńcami w jednym pokoju, a pilnowali nas ss-mani. Nie wolno nam było ze sobą rozmawiać. Pamiętam tylko, że jeden z jeńców nazywał się Władysław Lintmajer, który umiał trochę po polsku, a który zginął następnie przy pracy w górach. Tego samego dnia przed południem przygotowywaliśmy drzewo na opał, po południu natomiast pod strażą ss-manów wywieźli nas na drugą stronę góry, dokąd jechaliśmy przez miejscowość Flinsberg (takie były napisy na drogowskazach) i w odległości 1-2 km od powyższego miasta zostaliśmy przywiezieni w góry, gdzie również było parę domków zamieszkałych przez Niemców i ss-manów. Pod powyższą górę prowadziły normalne tory kolejowe, na których stały wagony załadowane skrzyniami. Skrzynie te były drewniane, okute sztabami o wymiarach ok. 150 cm długości, od 80 do 100 cm szerokości i ok. 70 cm wysokości, były też skrzynie blaszane o takich samych rozmiarach. Każda ze skrzyń ważyła ok. 200 kg. Skrzynie musieliśmy rozładować z wagonów, a następnie przy pomocy wyciągu i jeńców były wciągane na szczyt góry. Ponadto wyciągane były skrzynie też przy pomocy wozu ciągnionego mułem i popychanego przez jeńców. Uderzyło mnie w czasie pracy to, że jedni jeńcy mogli pchać tylko te skrzynie tylko do połowy góry, zaś drudzy jeńcy pchali od połowy góry na szczyt. Praca odbywała się na trzy zmiany. Po kilku dniach zorientowałem się, że ci jeńcy, którzy pracowali od połowy góry do szczytu, nie wracali na kwatery. Poza tym codziennie słyszało się strzały na szczycie góry, tak że nabrałem przekonania, że ci jeńcy, którzy nie wracali na kwaterę, zostali na górze zlikwidowani, tj. rozstrzelani. Po kilku dniach pracy na dole zostałem przydzielony do pracy od połowy góry na szczyt. Będąc już na szczycie góry zauważyłem, że jest to duża polana w lesie. Tam kazano mi we dwójkę z drugim jeńcem nosić w nosidłach ziemię i darnię, które to wysypywaliśmy na pokrywę żelazną ok. 4 cm grubą, wielkości 4x5 m, która leżała już na ziemi, a inni jeńcy darnie te układali na powyższą blaszaną pokrywę i sadzili małe drzewa iglaste. Opodal był wysypany nasyp z drobnych łupków skalnych. Ponieważ na górze nie zauważyłem żadnych skrzyń, które przedtem były wciągane na powyższą górę, zrodziło się u mnie podejrzenie, że skrzynie te zostały zakopane i właśnie przykryte tą grubą pokrywą blaszaną, a następnie przykryte darniami i zasadzone drzewkami. Przez cały okres mojej pracy przy wciąganiu skrzyń oceniam, że mogło być tych skrzyń 150. Co się w tych skrzyniach znajdowało, nie jest mi wiadomo (...). Dalsza relacja Skibickiego dotyczy jego cudownego wręcz ocalenia. Gdy na szczycie góry rozpętała się burza a ss-mani schronili się w prowizorycznym baraku, on wykorzystał okazję i uciekł ze śmiercionośnej góry, gdzie ginęli jego koledzy. Obrał kierunek na południowy-wschód, do rodziny na Śląsku. Dotarł i przeżył wojnę.
Po wojnie w ramach eksperymentu śledczego, Skibicki pojawił się pod Sępią Górą. Kluczył, błądził, nie potrafił wskazać miejsca, gdzie taszczył ciężkie skrzynie, gubił się. Choć teren się zgadzał, świadek go nie rozpoznał, szybko rosnący las zrobił swoje. Skibicki, śledzony przez Służbę Bezpieczeństwa, próbował jeszcze przez dwa tygodnie po ustaniu eksperymentu śledczego odnaleźć to miejsce. Bezskutecznie. Nigdy więcej, nikt inny z brneńskich jeńców wojennych nie zgłosił się do żadnej komisji i nie złożył podobnych relacji. Prawdopodobnie wszyscy niewygodni świadkowie zostali polikwidowani. Ale czy tylko jeńcy?
Długoletni mieszkaniec Świeradowa, Andrzej Kozakiewicz, zna tę historię. Jak i inne, bo o Sępiej Górze krąży ich sporo. - Trzeba oddzielić skrzynie i sprawę ich poszukiwań od tego, co było na szczycie - mówi Andrzej. - Pamiętając przy tym, że na Sępiej Górze była jakaś stacja radiolokacyjna, ponoć odbierająca meldunki Kriegsmarine. Trzeba nawet oddzielić góry, ich szczyty - dodaje trochę tajemniczo i umawia się na spacer na... miejscowy cmentarz. Na przełomie lat 70. i 80. pracował w świeradowskim zakładzie Estetyki Miasta, był majstrem drogowo-budowlanym. Jego pracownicy porządkowali teren cmentarza, mieli nawieźć ziemię w pobliże niemieckich grobowców. Przy porządkowaniu odkopano szczątki niemieckich żołnierzy wraz z umundurowaniem, były wśród nich cztery nieśmiertelniki. Były całe, nie przełamane. - Zainteresowaliśmy tym odkryciem jeleniogórską prokuraturę - mówi Kozakiewicz. - Skojarzyłem to sobie z wcześniejszymi opowiadaniami mieszkańców, że Niemcy podczas wojny rozstrzelali swoich ludzi pod murem cmentarnym. Wcześniej Kozakiewicz "wkładał” takie opowieści między bajki, aż do tego dnia. "Bajka” ta dotyczyła Sępiej i leżącej w jej masywie sąsiedniej Niedźwiedziej Góry, gdy wjechały tam cztery ciężarówki a wróciła tylko jedna. Z czwórką żołnierzy Wehrmachtu, którą następnie zastrzelono pod cmentarnym murem. Przecież w Bad Flinsbergu nie przebywały żadne jednostki wojskowe, nawet specjalne! Więc skąd się tu wzięły? Wśród miejscowych mówiono różnie - o ukrytych tu dziełach sztuki, o supertajnych archiwach. Jak to wśród ludzi... Był też i taki przypadek, powtarzany po wojnie przez miejscowych, że tuż pod koniec wojny, drogę wylotową ze Świeradowa w kierunku Szklarskiej Poręby obstawili niemieccy żołnierze w czarnych mundurach. Też nie wiadomo po co? Choć mówiło się, że ma to związek z Sępią i Niedźwiedzią Górą. Po wojnie w te strony przybyli również Polacy, słysząc krążące wśród pracujących z nimi Niemców opowieści o wojnie, wskazywali tamten rejon jako domniemane miejsce ukrycia czegoś.
Andrzej Kozakiewicz wiezie mnie w rejon Sępiej Góry, śladami Skibickiego. Po drodze opowiada kolejne, dające do myślenia zdarzenie. Od jakiegoś czasu miejscowych, zwłaszcza leśników, zaniepokoiła wzmożona aktywność eksploratorów niemieckich. W Świeradowie język niemiecki słychać jak za czasów Bad Flinsberg. Słychać na ulicach i w restauracjach, w domu zdrojowym i sanatoriach. Sam mogłem się o tym przekonać, bo leżakując po borowinowych okładach, szlifowałem przez maj swój niemiecki. To kuracjusze. Ale nie tylko. Niemców spotyka się też na górskich szlakach. Ci na kuracjuszy nie wyglądają.
Kozakiewicz przez mniej więcej tydzień, jeżdżąc do Szklarskiej Poręby i z powrotem, widział stojącego koło Świeradowa na leśnej przecince Land Rovera. W końcu zainteresował się nim i zobaczył, że samochód ma niemieckie numery rejestracyjne, a na dachu las anten. Kręciło się koło niego kilku młodych i starszy mężczyzna, który w ręku trzymał jakieś papiery, zapewne mapy lub plany. Mężczyźni o czymś zawzięcie dyskutowali. Nazajutrz ponownie zaczął obserwować samochód. Nikogo przy nim nie było. Już miał opuścić to miejsce, gdy zauważył, że leśną przecinką wracają do samochodu znani mu z widzenia mężczyźni. Spojrzał i zdębiał. Mieli na sobie wysokie, sięgające pasa gumowce oraz sprzęt alpinistyczny. U jednego dostrzegł przewieszony przez ramię pokaźny zwój liny, może nawet 30 metrów. Sprzęt alpinistyczny w Górach Izerskich? Po co?
- Wiesz - opowiada Kozakiewicz - po odjeździe tego Land Rovera, obszedłem sporą część terenu, który mógł interesować gości z Niemiec. Nie znalazłem żadnego śladu prowadzonych tam prac eksploracyjnych. Znalazłem tylko to - wyciąga ciężką kulę, jakby z jakiegoś łożyska. Chyba ktoś z nich to zgubił? Od metalowej płyty? - kołacze mi się po głowie i nie wiem czemu, natychmiast przypomina mi się relacja Michała Skibickiego.
Zajeżdżamy do nieczynnej stacji kolejowej Świeradów-Nadleśnictwo. Są tory, podwójne do mijania, jest rampa kolejowa, jest zbocze góry, już nie Sępiej a Niedźwiedziej. Jak w relacji Skibickiego: "(...) Pod powyższą górę prowadziły normalne tory kolejowe, na których stały wagony załadowane skrzyniami.” To chyba tu Skibicki wyładowywał skrzynie - myślę, znów powracając do spisanej relacji ocalonego więźnia. Ale Andrzej wiezie mnie paręset metrów dalej, w miejsce, gdzie napotkał niemieckich "alpinistów”. Miejscowi mówią na to "żelazny mostek”. Przerzucony przez Kwisę, na pierwszy rzut oka wygląda rzeczywiście niepozornie, jak zwykły most na górskiej rzece. Kozakiewicz zachęca, abym ocenił go "od spodu”. Całość robi bardzo solidne wrażenie. Potężna konstrukcja, lany beton na całości, żadnych kamieni wbudowanych w łuki. W jednym miejscu nieco wystaje spod betonu pokaźne zbrojenie, znak upływającego czasu. Ale tylko tu. Po co komu taki most w tej części gór? - Przecież on jest w stanie wytrzymać nie 30, a może nawet 100 ton - analizuje Andrzej. Tylko w jakim celu? Wygląda na to, że budowano go już po 1942 roku, gdy skrzynie, przy których pracował Skibicki, zaciągnięto na górę. Po co komu taka infrastruktura w niezamieszkałej części gór? Ale to jeszcze nie koniec. Kozakiewicz znów podjeżdża paręset metrów dalej i znów skręca w kierunku Niedźwiedziej Góry. Zostawiamy samochód i tym razem przechodzimy przez Kwisę po zwykłym mostku, drewnianym. Zaraz za Kwisą, pod leśnym wałem duża betonowa konstrukcja. Nie wygląda na bunkier, raczej na transformator. Grube mury, wewnątrz dwa pomieszczenia, na narożnikach ścian budynku u góry i dołu otwory wentylacyjne do chłodzenia, wymuszające obieg powietrza wewnątrz obu pomieszczeń. To stacja transformatorowa, a tuż za nią, wyraźna przecinka leśna z wałem, już porośniętym drzewami. Andrzej powtarza pytanie: - Po co komu taka infrastruktura w tej części gór?
Warto wiedzieć, że z tej góry Poczta Polska, tuż po wojnie, pozyskiwała połączenie po zachowanym, najnowszym 100-parowym kablu telefonicznym. Szły tędy także kable energetyczne. Tadeusz Gładki, powojenny pionier świeradowski, tak opisywał zastaną tu w 1945 roku infrastrukturę pocztowo-telekomunikacyjną: "Placówka pocztowa dysponowała 7 pracownikami, którzy oprócz przesyłek pocztowych, rozwożonych 5 ambulansami, obsługiwali 270 abonentów telefonicznych. Czynne też były międzymiastowe połączenia telefoniczne i telegraficzne. Poczta wówczas obejmowała swoim zasięgiem: Czerniawę, Pobiedną, Kotlinę, Orłowice, Skalno (chodzi o dawną nieistniejącą już wieś Gross Iser - przyp. J.S.) i Świeradów. Pracy było sporo. I chociaż brakowało części zamiennych, jakoś te urządzenia pracowały bez większych przeszkód.” Zastanawia niewielka odległość między końcową stacją kolejową, "żelaznym mostkiem” (już teraz chyba mostem), a transformatorem. To wszystko musiało być pod coś szykowane. Tylko pod co? Bo w samą obsługę abonentów Bad Flisbergu i kilku okolicznych wiosek też jakoś trudno uwierzyć. Wracamy na "żelazny mostek”, przekraczamy go i pniemy się serpentyną do góry. Solidna droga została pokryta asfaltem już po wojnie, musiała mieć strategiczne znaczenie, skoro tędy jechano w 1968 roku na Czechosłowację. Ale nawet odchodzące w bok drogi leśne też są solidne, trwale wybudowane na kamiennym podłożu. Niemiecka robota. Na szczycie okazała polana, zbiornik retencyjny z miejscem spotkań leśników i myśliwych, obok pomnik postawiony przez miejscowe koło łowieckie "Głuszec”. "Myśliwym polskim z nadzieją, że oni zachowają skarby przyrody ziemi ojczystej” - czytam sentencję na płycie pomnika.
Jakże przewrotna może być to sentencja, gdy porówna się ją z relacją Michała Skibickiego. Jakie "skarby” może kryć ta ziemia? - Czy ktoś badał ten teren pod względem radioaktywności? - pytam Andrzeja. - Nigdy nie słyszałem, chyba nie. Teren wyludniony, więc nawet gdyby była podwyższona, nikt by tego nie zauważył. A i tak podwyższona radioaktywność nikogo tu, w Górach Izerskich, gdzie występuje radon nie zdziwi - odpowiada.
Tylko jak bardzo podwyższona? Wśród hipotez, co mogły zawierać skrzynie dźwigane w górę przez Skibickiego, nie można pominąć i tej, że kryły jakąś niebezpieczną dla zdrowia substancję. Może rudę uranową? A może jej wzbogacony koncentrat? Około 150 skrzyń po 200 kg każda, to daje 30 ton surowca do badań. Nad czym? Na początku 1942 roku Niemcy nie kwestionowanie prowadzili w wyścigu atomowym. Amerykanie byli dopiero na początku tej drogi. Już 21.III.1942 roku minister propagandy Rzeszy Josef Goebbels zanotował w swoim dzienniku, że otrzymał raport na temat ostatnich osiągnięć nauki niemieckiej. Dowiedział się z niego, że badania nad bronią atomową są już bardzo zaawansowane i mogą zostać wykorzystane w toczącej się wojnie. Raport stwierdzał ponadto, że za cenę minimalnych wysiłków można będzie dokonać tak straszliwych zniszczeń, co w zasadniczy sposób wpłynie na przebieg wojny. Współczesna technologia - zauważył w swych zapiskach Goebbels - oddała w ręce istot ludzkich narzędzia o niewiarygodnej wręcz sile. Jest sprawą najwyższej wagi, by Niemcy wyprzedziły w tej dziedzinie wszystkich, ponieważ ten, kto zastosuje ową rewolucyjną technologię, ma największe szanse wygrać wojnę. Czy okolice Świeradowa z wybudowaną infrastrukturą wokół Sępiej i Niedźwiedziej Góry mogły znaleźć się w jakiś sposób w planach atomowej technologii III Rzeszy? Jeśli tak, to na dobrą sprawę, Niemcy nie mają się czym chwalić. Ani tym, że broń taka oddana w ręce szaleńca Hitlera byłaby zgubą dla ludzkości, ani tym, że w program atomowy wprzęgnięto więźniów obozów koncentracyjnych, robotników przymusowych i jeńców wojennych. Z których wielu wymordowano, by zachować do końca tajemnicę uranowego przedsięwzięcia III Rzeszy.
Zaś w 1945 roku, gdy wojska Sprzymierzonych wkroczyły do Niemiec, w ślad za nacierającą armią podążali amerykańscy fizycy. W ramach tzw. "Operacji Epsilon” amerykański fizyk Samuel Goudsmit i jego grupa "Alsos” mieli ocenić i ewentualnie zneutralizować groźbę zastosowania niemieckiej broni nuklearnej. Grupa ta aresztowała dziesięciu wybitnych niemieckich fizyków, pracujących nad programem atomowym, a konkretnie uranowym, przejęła bądź zniszczyła większość materiałów i raportów naukowych. I dzisiaj nie można wykluczyć, że to w ramach tej szeroko zakrojonej operacji pancerniacy generała Pattona zapuścili się aż pod Świeradów.
Moje świeradowskie poszukiwania doprowadzają do jeszcze jednego "generalskiego” odkrycia. We wrześniu 1945 roku przypadłe Polsce uzdrowisko wizytował sam generał Karol Świerczewski. Z zachowanych wspomnień por. Andrzeja Dobiasa, pierwszego komendanta miasta wynikało, że na przyjęcie generała przygotował najlepszy dom wypoczynkowy z sypialnią o królewskim przepychu, z baldachimem i perskimi dywanami. Gdy w najładniejszym budynku Świeradowa, dawnej rezydencji Juliusza Pintscha, niemieckiego konstruktora i wynalazcy z przełomu XIX i XX wieku, dziś będącej willą "Marzenie” pytam o stare zdjęcia, a zwłaszcza o łóżko z baldachimem, dyrektor obiektu Jan Mikulik wyprowadza mnie z błędu: - Nigdy tu takiego łóżka nie mieliśmy. O Świerczewskim też nie słyszałem, za to o radzieckim marszałku Kulikowie a jakże! Bywał tu wielokrotnie, często nawet incognito. Więc szukam dalej. "Gdy generał Świerczewski zobaczył to posłanie, zaniemówił - pisał we wspomnieniach Andrzej Dobias. Skarcił wyznaczonego przeze mnie oficera dyżurnego, a ja musiałem się tłumaczyć.” Co było dalej dopowiada mi Ludwik Bartnik, znawca regionalnych tematów, który zna tę sprawę od byłego szefa kompanii fizylierów Dobiasa, sierżanta Michała Tomeczko. Bartnik i Tomeczko przez wiele lat razem pracowali.
Otóż, Świerczewski rozkazał znaleźć inny obiekt i przygotować w nim żołnierskie łoże. I zamiast w hotelu "Berliner Hof”, bo tam znajdowało się łóżko z baldachimem, Tomeczko znalazł budynek przy wjeździe do Świeradowa (obecnie jest tam dom mieszkalny, ul. Sienkiewicza 2), i w dwie godziny przygotował pokój do spania. Znalazło się w nim jedynie żelazne łóżko, dwa krzesła i stół. To zadowoliło generała "Waltera”, którego z Pattonem nic nie łączyło, poza jednym - śmiercią po wojnie w równie dziwnych okolicznościach.
Janusz Skowroński